Poronienie. Temat, który nie jest łatwy i przyjemny. Temat, który dotyka wiele kobiet i stał się częścią mojego życia. Dzisiaj chcę Ci opowiedzieć o tym, co przeżyłam. Dlaczego? Bo wierzę, że może to komuś pomóc. Może akurat przeżywasz coś podobnego. Może potrzebujesz wsparcia? Nie jesteś sama- jest nas wiele. 

Historia wydarzyła się w tym roku i wciąż jest we mnie żywa. Chyba wciąż dochodzę do siebie i układam sobie wszystko w głowie. Już mogę o tym napisać, bo rozmawiać nie chcę. Tak jest lepiej, to będzie taka mini terapia. Może znajdziesz w tym cząstkę siebie?

ALE OD POCZĄTKU…

Mam dwie cudowne córki. Mają odpowiednio 7 i 8 lat. Każda ciąża przebiegała bez większych problemów. Były kreski na teście ciążowym- po 9 miesiącach był dzidziuś w ramionach. 

Nie miałam problemów z zajściem w ciążę, zresztą jak zapragnęliśmy drugiego dziecka to szybko się udało- różnica wiekowa między dziewczynami to jedyne 18 miesięcy. Jednak po naszej dwójce przydała się nam przerwa 🙂

Córki rosły, a w moim sercu pojawiło się pragnienie posiadania większej ilości dzieci. Pragnienie nie znikało, a stawało się coraz bardziej odczuwalne. Zapadła decyzja- chcemy 🙂 Od tej decyzji minęły ponad 2 lata. Zaczęłam tracić nadzieję. Aż któregoś dnia w końcu zobaczyłam upragnione 2 kreski na teście ciążowym…

CO BYŁO WCZEŚNIEJ?

Był poniedziałek- czułam się dziwnie, jakby mnie przeziębienie łapało. Wzięłam coś na wzmocnienie, ale bez specjalnych leków na grypę. W końcu wciąż się staramy, zatem wolę dmuchać na zimne. We wtorek budzę się i już czuję, że bez gripex-u, czy innego mocniejszego leku się nie obejdzie. Głowa pęka, zaczyna się gorączka i ogólne osłabienie organizmu. Robię test ciążowy, by się upewnić, że leki nie zaszkodzą komuś… Test wychodzi negatywny. 

Do czwartku jestem ledwo żywa – izoluję się i wcale nie wychodzę z domu. W piątek jest już znacznie lepiej. Ale podejrzewam, że dopadł mnie koronawirus, bo przez dwa dni nie miałam mocy chodzić. Natomiast nie straciłam węchu… Wręcz przeciwnie. Robi mi się wręcz niedobrze od zapachów. Zaraz, zaraz. To chyba czas, gdy miałam dostać okres. 

W domu mam zapas testów ciążowych, w końcu co miesiąc sprawdzam, czy zostaniemy po raz 3 rodzicami. Piątkowy test wychodzi POZYTYWNY. 

Patrzę na upragnione dwie kreski i radość miesza się z lękiem. Właśnie skończył się jeden z gorszych tygodni w moim życiu. Artur gotował obiady, bo ja leżałam 3/4 dnia z gorączką. Jak minęła to mięśnie bolały tak, że tylko raz dziennie byłam w stanie zejść ze schodów na dół. Brałam gripex częściej niż zwykle. Bardzo się bałam, że to wszystko mogło zaszkodzić nowemu życiu.

A może gorączka i osłabienie to reakcja organizmu na ciążę? 

WIZYTA U GINEKOLOGA

Izolowałam się jeszcze kilka dni, odkąd całkowicie minęły objawy, by mieć pewność, że nikomu nie zaszkodzę. W końcu umówiłam się do ginekologa. Z wyliczeń wynikało, że to ponad 4 tydzień. Na USG nie było jeszcze nic widać, jednak ginekolog uspokoił mnie, że to normalne. Wspomniałam też o moim braniu leków, również i w tym przypadku upewnił mnie, że na tak wczesnym etapie- nie powinno mieć to wpływu na płód. Miałam zrobić tylko badanie krwi i zmierzyć Beta HCG z przerwą dwudniową, by zobaczyć, czy wzrasta. 

Kiedy dostałam wyniki Beta HCG to moja radość nie miała końca. Wyniki były wzrastające. Czułam się dobrze, bardzo dobrze! I tak aż do 7 tygodnia. 

Daliśmy się ponieść, bo gdy w końcu po ponad 2 latach się udaje to chcesz się dzielić tą radością. Dla nas to był taki nasz mały cud. Powiedzieliśmy znajomym i rodzinie. W końcu każdą ciążę przechodziłam dobrze. Co mogłoby pójść nie tak?

7 TYDZIEŃ

Niedziela od rana zaczęło się plamienie i bóle podbrzusza. Uspokajałam się, że to może być normalne. W końcu, gdy byłam w ciąży z Lilą to też tak było, tylko, że w 4-5 tygodniu…

Jedziemy na obiad do rodziny, a ja czuję niepokój. Wiem, że coś jest nie tak- plamienie zamienia się w krwawienie. Staram się o tym nie myśleć, ale nie daje mi to spokoju. Przy stole jest poruszany temat dziecka… A ja nawet nie mam ochoty rozmawiać. Coś jest nie tak. 

Nie wytrzymam dłużej- chcę by zobaczył mnie lekarz. Jadę koło godziny 20 do szpitala w W. Tam przeżywam jedne z najgorszych chwil mojego życia. 

Nie wiem czemu tam pojechałam, akurat do tego szpitala. Mimo, że urodziłam w nim dwójkę moich dzieci to jednak nie mam zbyt dobrych wspomnień ciążowych z tego szpitala. Dlaczego? Już objaśniam. Ciąża druga, mam pozytywny test ciążowy w ręku, czyli zupełny początek. Po kilku dniach plamienie. Przy pierwszej ciąży tego nie było, więc zaczynam panikować. Pakujemy 11 miesięczną Laurę do samochodu, zawozimy do dziadków, a ja jadę z mężem do szpitala. Całość historii TUTAJ

Sedno jest takie, że ciąża była wczesna i nie mogli znaleźć pęcherzyka. Nastraszyli mnie bardzo. Jednak wszystko skończyło się dobrze. Miałam nadzieję, że tak też będzie w tym przypadku. Dopóki nie weszłam do gabinetu. 

WYROK- CIĄŻA POZAMACICZNA

Chciałam wierzyć, że i tym razem będzie jak na początku ciąży z Lilą. Jednak wtedy sytuacja była nieco odmienna- to był wcześniejszy tydzień ciąży i plamienie. Tym razem to był już 7 tydzień i poważne krwawienie.

Kiedy widziałam minę pani ginekolog, która robiła mi USG to wiedziałam, że coś jest nie tak. Potem padł wyrok- ciąża pozamaciczna. I słowa, których chyba nigdy nie zapomnę: „Przejrzałam macicę wzdłuż i wszerz i jedno jest pewne- pęcherzyka tam nie ma”. 

Nie zatrzymali mnie- podejrzewam, że przez pandemię. Ginekolog stwierdziła, że jestem w dobrym stanie- nie mdleję, krwawienie jest ale nie bardzo obfite, zatem mam wrócić do domu i następnego dnia z rana zrobić Beta HCG, a za dwa dni kolejne. Wszystko po to, by sprawdzić czy się zwiększa. W przypadku ciąży pozamacicznej też się zwiększa, ale nie dwukrotnie jak to powinno być. Wyszłam trzymając wyrok w ręku. W razie większego krwawienia mam się zgłosić do szpitala. Zastanawiałam się jak przeżyć te kolejne dni. Płakałam. 

ŚWIATEŁKO W TUNELU

Nie przespałam pół nocy. Z rana zerwałam się, by zrobić badanie krwi. Po rozmowie z przyjaciółką upewniłam się, że z wynikami pojadę jeszcze do szpitala w Gdyni Redłowie, by ktoś inny mnie zobaczył. Może dostrzeże coś więcej?

Beta HCG miało wartość 2344. Pomyślałam- to chyba dobrze. Był poniedziałek, kolejne badanie miałam zrobić w środę. Krwawienie nie ustaje.

Postanowione- jadę do szpitala w Redłowie. Na miejscu dowiaduję się, że oddział ginekologiczny jest zlikwidowany, więc jak nie mam skierowania to mnie nie przyjmą. Proszę położną, by zrobiła wyjątek, bo to krwawienie mnie niepokoi, mam wyniki Beta HCG, chciałabym aby zobaczył mnie lekarz. Zgadza się. 

Postanowiłam, że nie wspomnę o mojej wizycie w innym szpitalu w dniu poprzednim. Chciałam, by przyszedł ktoś, kto nie będzie miał już wyrobionej opinii. 

Pani ginekolog przychodzi i przystępuje do badania. Trwa USG i długa chwila ciszy. Ja w myślach modlę się, by zagubiony pęcherzyk się odnalazł. Po czym słyszę kojące słowa:

„No tak… Pęcherzyk jest, echo zarodka również”. 

Niestety potem pada takie zdanie:

„Jednak jest za mały jak na ten tydzień ciąży”.

CHWILOWA RADOŚĆ

Drugiego zdania już nie chciałam słyszeć. Najważniejsze dla mnie w tym momencie było to, że ciąża nie jest pozamaciczna. Dopytałam tylko dlaczego pęcherzyk jest mały i skąd ciągłe krwawienie. Powiedziała tylko, że to niepokojące objawy, ale możliwe jest, że za tydzień już będzie wszystko w normie, albo nie…

Chciałam się cieszyć informacją, ale żałuję, że nie spytałam o jakieś leki podtrzymujące ciążę. Wyszłam ze zdjęciem USG, na którym był pęcherzyk- byłam szczęśliwa. 

ŚRODA

Do środy krwawienie nie ustawało, strach był spory. A od środowych wyników zależało wiele. Czy Beta HCG się wystarczająco zwiększy? Czy teraz będzie już tylko dobrze? Gdy w środę pobierali mi krew to oświeciło mnie, by zrobili mi od razu test na przeciwciała na koronawirusa. Pomyślałam, że warto to w końcu sprawdzić, a skoro i tak mnie kłują to niech to będzie za jednym ukłuciem.

Wyniki miały być koło 14, nie chciałam być sama, więc pojechałam do przyjaciółki. Ona na końcówce ciąży, ja na początku. Miałyśmy urodzić w tym samym roku. Nasze dzieci się bawiły, a ja bezmyślnie odświeżałam stronę z wynikami. 

Jest! Teraz wystarczy tylko otworzyć. Tak strasznie się bałam ale wciąż miałam nadzieję…

Niedługo, bo kiedy spojrzałam na kartkę to nadzieja zgasła. Beta HCG spadło. Z 2344 na 2254… Wiedziałam co to oznacza. 

CO SIĘ STAŁO?

Gdy Lila przybiegła i zobaczyła mnie całą zapłakaną to spytała: „Co się stało mamo?”. Zdołałam odpowiedzieć, że wyniki są złe. Od razu pobiegła po Laurę i wróciły już razem. Podeszły i mnie przytuliły. To było takie wymowne. 

Dziewczynki wiedziały o ciąży. Powiedzieliśmy im na początku, bo to był w naszej rodzinie żywy temat. Obie nawet modliły się o to, by mieć jeszcze siostrę. Wiem, że pospieszyliśmy się z poinformowaniem ich. Następnym razem poczekalibyśmy dłużej. Jednak to trudne doświadczenie pozwoliło nam omówić wiele spraw i koniec końców zbliżyło nas.

DLACZEGO?

Koleżanka poleciała mi świetną panią ginekolog, do której trafiłam następnego dnia. To ona potwierdziła, że jestem w trakcie poronienia. 

Spytałam o możliwe przyczyny. Podpowiedziała, że w tak wczesnym etapie ciąży najczęstszą przyczyną są wady genetyczne płodu, albo ostra infekcja wirusowa. Po czym padło pytanie:

„Czy nie przechodziła pani może koronawirusa?”.

No i pozamiatane. Na kartce ze spadającym Beta HCG, była też informacja o posiadaniu przeciwciał na koronawirusa. Prawdopodobnie wirus skutecznie zwalczył nowe życie i doprowadził do poronienia.

Ja się stresowałam tym, że brałam gripex na potęgę, a tu się okazuje, że wirus był na tyle groźny, iż nie było szans.

Zły moment? Moje zaniedbanie? Czy takie czasy? 

CO ZROBIŁABYM INACZEJ?

Na pewno wstrzymałabym się z  informacją o ciąży, przynajmniej do 12 tygodnia. To, że poprzednie ciąże dobrze przeszłam to niestety niczego nie gwarantuje. A zdecydowanie trudniej jest powiedzieć o poronieniu, niż o tym, że jest się w ciąży.

A ból jest. Całe poronienie to proces, w moim przypadku bardzo długi. Aż do czasu, gdy organizm „się oczyści”. Codziennie masz świadomość, że to trwa i nie możesz już nic zrobić.

Wiem, że okoliczności nie były sprzyjające. Ale ten nasz cud daje nadzieję, że jeszcze może się uda. Nasz Leoś (tak razem z L&L i Arturem daliśmy na imię dziecku nr 3) czuwa nad nami i kiedyś się spotkamy. Wierzę w to. 

 

*Zdjęcie wykonane przez zdolną Adelę Zmuda 🙂


JEŚLI MYŚLISZ, ŻE JESZCZE KOMUŚ MOŻE SIĘ PRZYDAĆ, TO BĘDZIE MI MIŁO, GDY: 

  • podlajkujesz go albo udostępnisz (wpis TUTAJ)
  • pozostawisz po sobie ślad w formie komentarza
  • zaobserwujesz mojego Facebooka (wtedy będziesz ze wszystkim na bieżąco)
  • dołączysz do nas na Instagramie

Podziel się