Post ten powstał 3 sierpnia, dzień po wydarzeniach w nim zawartych. Publikuję go teraz, bo mam to już na tyle za sobą, że mogę się na spokojnie z tym podzielić.

2 sierpień. To był jakiś taki dziwny dzień, od samego początku… Po prostu czułam się niewyraźnie. Brzuch pobolewał i było mi mega ciężko, ze względu na skwar na zewnątrz.
Jednak musiałam wziąć się w garść, bo przy Laurze nie ma żartów, nie ma zmiłuj się.
Gdy ją niosłam na popołudniową drzemkę poczułam, że coś jest nie tak.
Od rana miałam złe przeczucie, ale jak zobaczyłam plamienie to mnie aż zmroziło.
Od razu telefon do Laury tatinka , który był w pracy i o 18 jechaliśmy już do szpitala.
Lorcia trafiła do dziadków i byliśmy przekonani, że za jakąś godzinkę, może dwie ją odbierzemy.

A teraz kilka słów o naszej polskiej służbie zdrowia…

Trafiliśmy na SOR (Szpitalny Oddział Ratunkowy). Już od wejścia rzuciła nam się w oczy kolejka do rejestracji… Na początek trzeba się było zameldować u pielęgniarki koordynującej, która pokierowała mnie do położnej. Opowiedziałam jej swoją historię- początek ciąży, prawdopodobnie 5-6 tydzień, plamienie. Ja przerażona, a ona ze stoickim spokojem pyta, czemu nie poszłam do lekarza prowadzącego. Nic nie dało tłumaczenie, że jest teraz na urlopie i za tydzień mam umówioną pierwszą wizytę.
Łaskawie wyciągnęła zielną karteczkę, która oznaczała ni mniej ni więcej, że czas oczekiwania na lekarza wynosi do 3 godzin….
Prawie tyle trwało stanie w kolejce do rejestracji! PARANOJA! Co prawda wisiała karteczka, że z powodu zmiany systemu informatycznego mogą być opóźnienia ale bez przesady! Staliśmy w kolejce (gdzie było 6 osób przed nami) blisko 2 godziny!
Po odstaniu swego, znów zawitałam do pokoju położnej. Powtórzyłam swoją historię i zapadła decyzja o pobraniu krwi. Chcieli się upewnić, czy jeszcze jestem w ciąży.. Pominę fakt, iż nie łatwo było się wbić mi w żyłę…. Druzgocąca była natomiast informacja, iż wyniki będą w ciągu kolejnych dwóch godzin. Miałam pozostać na terenie szpitala, bo zostałam już zarejestrowana.
Oczekiwanie było udręką. Pod koniec byłam już strzępkiem nerwów. Ostatecznie po półtorej godziny zostałam poproszona o wejście do gabinetu (minęła 22:00).

No i się zaczęło…

Co prawda z wyników badań wyszło, że ciąża jest dalej aktualna i nawet wskaźnik uległ wzrostowi od mojego ostatniego badania krwi. Uspokoiło mnie to znacznie. Potem badanie (nie będę opisać, bo wiadomo o co chodzi). Na koniec pani zrobiła USG….

Sekundy zamieniały się w minuty, gdy oczekiwałam, aż pani zechce wypowiedzieć choć jedno słowo, wpatrując się bez przerwy w ekran monitora. Bezskutecznie…. Leżałam tak z 20 minut i zaczęłam już podejrzewać, że coś jest NIE TAK.
Po skończonym badaniu USG pani doktor łaskawie poinformowała mnie, iż nie znalazła pęcherzyka ciążowego…. Kolejne jej zdanie brzmiało: „Istnieje podejrzenie ciąży pozamacicznej”.
Te słowa momentalnie rozbiły mój świat… Wypowiedziane z takim spokojem, jakby mówiła o wczorajszym obiedzie. 
Próbowałam być spokojna na ile to możliwe… I spytałam: „Czy to normalne, że pęcherzyka jeszcze nie widać?”. Odpowiedź brzmiała: „Przy takim wskaźniku ciąży, pęcherzyk dawno już powinien być widoczny”.
Po czym kazała mi się ubrać, a sama poszła do pokoju obok, gdzie z pielęgniarką dyskutowały na mój temat.
Czekałam aż skończą i łzy same płynęły….
Gdy wróciła to znów czekała na mnie nowina- zostawiają mnie na obserwacji, z podejrzeniem ciąży pozamacicznej jako sytuacji zagrożenia życia.
Rozpłakałam się na dobre, bez opamiętania…
I właśnie wtedy w bezdusznej pani doktor jakby coś pękło, zmieniła ton głosu i poprosiła bym przestała płakać. Powiedziała, że zobaczy jeszcze raz. Miałam się położyć, a ona jeszcze dokładniej obejrzy USG. Przy tym badaniu była bardziej rozmowna… Niestety skutek był taki sam- ślad zaginął po pęcherzyku.
Zawołała do pomocy jakąś inną panią doktor, która też bezskutecznie próbowała znaleźć coś na ekranie…
Leżałam tak i prosiłam w myślach Boga, by jakimś cudem pęcherzyk się odnalazł…

W końcu obie panie stwierdziły, że zawołają swoją szefową, która ma większe doświadczenie.
Czekałam więc kolejne minuty, przerażona i zrezygnowana…
Wreszcie zjawiła się pani doktor wyższa rangą i zaczęła się wpatrywać w moje USG. Zauważyła jakiś „cień”, który mógł się okazać pęcherzykiem ale na etapie bardzo wczesnej ciąży. Sprawdziła również wersję ciąży pozamacicznej i zasugerowała, że jeśli takowa jest to pęcherzyk powinien znajdować się w danym miejscu, a tam go na pewno nie było…

Pojawiło się światełko w tunelu…. Jakaś mała iskierka nadziei…Co prawda pęcherzyk na tym etapie powinien być już lepiej widoczny ale to nie zmienia faktu, że w ogóle JEST.
Oczywiście zatrzymanie mnie na obserwacji wciąż było aktualne, ja jednak panicznie bałam się zostać w szpitalu… Ubłagałam panią szefową, że chcę wrócić do mojej 11 miesięcznej córeczki, że za niecały tydzień mam wizytę kontrolną u mojego lekarza prowadzącego…

Zgodziła się! Warunkiem było to, że zjawiam się na wizycie kontrolnej i jak cokolwiek będzie dalej nie tak, to wracam z powrotem. Miałam się pojawić też w przypadku, gdy zacznę mocno krwawić, lub będę odczuwać mocny ból brzucha.

Mam się oszczędzać, jak najmniej dźwigać i brać tabletki na podtrzymanie ciąży.
Ostatecznie wyszłam z gabinetu do wystraszonego na maksa taty L. (nikt mu nie chciał powiedzieć co się ze mną dzieje, widział tylko, że co rusz przychodzi nowy lekarz do gabinetu).

Cudownie było w końcu dostać od kogoś wsparcie.
Wróciliśmy do dziadków, gdzie Lorii już spała i dołączyliśmy do niej (wybiła północ).
Kolejne dni to było wielkie oszczędzanie się, przy pomocy niezastąpionych dziadków.

Wyczekiwałam przyszłego tygodnia i wizyty u mojej gin…

C.d.n.

Podziel się