Dzisiaj znowu tyle na mojej głowie. Pranie, rzeczy przekładanie. Zaległe zlecenia, zdjęcia do obrobienia. Tylko otwieram powieki, a już się zaczyna- wyścig, w którym mety nie widać. Jeden cel osiągnięty, zaraz pojawia się kolejny. I tak bez końca. I dygam jak ten chomik w kołowrotku.

A jeszcze budzi mnie młoda w nocy. Przecieram zaspane oczy i idę ZŁA. Na cały świat. Bo jak to budzić jeszcze matkę w nocy, skoro ciężki dzień miała. Skoro cały dzień im usługiwała.

Rączki ją bolą.

Siedzę więc i masuję. Proszę, by tak głośno nie panikowała, bo obudzi leżącą obok Lilę.

Widzę, że to jej pomaga. Powoli zamyka oczka, ból mija.

Słyszę miarowy oddech, po złości nie ma ani śladu.

I taki mnie spokój dopada. Takie spełnienie jakieś.

Jestem niczym Zbyszek Nowak i jego ręce, które leczą.

 

DSC_0168

I jeszcze godzinę siedzę i patrzę.

Wpatruję się, na te małe rączki, które już nie są tak małe. Które mają silę, by wspinać się na osiedlowy trzepak.

Rzęsy długie- „to po mamie”. Dumna siedzę i uśmiecham się do siebie jak debil jakiś.

A Lila? Gdzie jej zadarty nosek, z którym się urodziła? Gdzie jej rysy a la dzidziuś. Taka poważna dwulatka się już z niej zrobiła…

 

W końcu nic mnie nie pogania, za niczym nie ganiam. W końcu „mam czas”, by zauważyć jak urosły.

 

I te ukłucie w sercu. Ten żal przenika moje serce.

Bo co jest ważniejsze w ciągu dnia, by nie zauważyć tego co najważniejsze?

 

Podziel się